Czas leciał, słońce zachodziło. Dwie godziny minęły i… nic.
Niby co jakiś czas dało się słyszeć trzask łamanych patyk, to z tej, to z tamtej strony, ale na łąkę nic wyjrzeć nie chciało… W końcu słońce zaszło za drzewa, a na podmokłej łące zaczęły unosić się mgły.
Już mięliśmy wracać, gdy na odległej ścianie lasu pokazały się jelenie… kilka sylwetek. Było już tak ciemno, że nie było sensu podnosić aparatu. Szczególnie, że jeleni to ja się już w życiu naoglądałem. Wychowywałem się w domu, w którym przez kuchenne okno można je było obserwować.
Tych nie zdążyliśmy nawet dobrze policzyć, gdy się zerwały i uciekły. Usłyszeć nas nie mogły, wyczuć czy zobaczyć tym bardziej. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego uciekły.
„Po wszystkim” – pomyślałem. A tu… z miejsca, gdzie zwiały jelenie wyłazi wielki jak trzydrzwiowa szafa… ŻUBR!
Początkowo ledwie go zauważyliśmy, ale gdy wszedł w snującą się tuż przy ziemi mgłę, wyglądał majestatycznie. Monotonnym, nieco ospałym krokiem przeparadował przez całą łąkę, by w końcu zniknąć w gęstym lesie. Jeszcze przez chwilę było słychać trzask łamanych patyków i gałązek.
Po raz pierwszy widzieliśmy żubra na wolności. Dodatkowo nie marudziliśmy kumplowi, który nas tutaj zaprowadził – może nie widzieliśmy wspomnianego przez niego „mnóstwa” zwierzaków, ale to żubrzysko wynagrodziło niedostatki.
—
To wspomnienie spisałem niecałe półtora roku temu, ale tak się składa, że czytam właśnie monografię żubra, więc uznałem, że się nim z Wami podzielę.
do dyskusji